Udało mi się załapać do grona pedagogicznego w pobliskiej szkole i gimnastykuje swój umysł, ciało, by jak najlepiej przekazać uczniom wiedzę. Nie powiem - początki są trudne, ale z dnia na dzień idzie mi coraz lepiej. Wprawdzie dziwie się kolejnym absurdom funkcjonowania naszego państwa, z zaskoczeniem wypełniam kolejne druczki, formularze, dzienniki, wdrażam nową podstawę programową i umieram ze strachu, że czekam mnie praca do końca życia (czytaj do 67 lat). Ale cóż, tak to już jest i trzeba się cieszyć chwilą, a szczególnie taką, która dzięki małym staraniom może nieść nam wiele przyjemności.
Wraz z życiowymi rewolucjami, postanowiłam zmienić także profil bloga. To już nie tylko gotowanie, ale wszystko co dzieje się w mojej kuchni. A właściwie - to moje życie przedstawione "od kuchni". Pewien wirtualny ekshibicjonizm :)
Wracając jednak do sedna, i tym samym do powyższego tematu, wywołaliśmy ostatnio z moim R. zdjęcia z ostatnich kilku lat. Oglądając kolejne impresje zrobiłam się sentymentalna i wróciłam wspomnieniami do słonecznej Hiszpanii. Już dawno miałam napisać post o naszej podróży, więc trzeba to czym prędzej nadrobić.
HISZPANIĘ zawsze wyobrażałam sobie jako siedzibę torreadorów, pełną biegających byków i kobiet zakrywających twarz wachlarzem przy ognistym flamenco. We wrześniu postanowiliśmy sprawdzić jak to jest naprawdę na Półwyspie Iberyjskim i udaliśmy się w pełną wrażeń podróż na Costa Brava. Rejon, w którym przebywaliśmy był czysto turystycznym kurortem. Mnóstwo budek z pamiątkami, nic nie wartych restauracji i zgiełk ulic pełnych obcokrajowców. Staraliśmy się uciekać w najcichsze zakątki, tam gdzie przebywali sami Hiszpanie i cieszyć się odrobiną ich nieskażonej kultury. Jeśli chodzi o kuchnię, to obowiązkowo musieliśmy spróbować paelle.
Mimo to, że paelle można było dostać w każdej przybrzeżnej restauracji, zamówiliśmy ją dopiero podczas wycieczki do Tossa de Mar. Te średniowieczne miasteczko wzbudziło w nas zaufanie i przekonało do prawdziwie regionalnego dania. Ryż, warzywa i kawałki owoców morza (krewetki, kalmary, małże) były naprawdę wspaniałe. Delikatnie skropione sokiem z cytryny były fenomenalne. Może to potwierdzić chociażby fakt, że mój R., który jest bardzo wybredny w stosunku do jedzenia, także rozkoszował się jej smakiem.
Ogólnie nie można zapomnieć o owocach morza będąc w Hiszpanii. Nigdzie nie jadłam tak pysznych jak tam. Do ich zjedzenia zachęca fakt, że są one świeże. W wielu restauracjach można było podziwiać je w akwarium, a później na talerzu. Najlepiej smakowały z chrupiącym pieczywem prosto z pieca. W tym zestawieniu próbowaliśmy okazałych muli.
Ciekawie smakowały także fried small fish podawane na ciepło z cytryną. Z powodzeniem mogłyby zająć miejsce czipsów, gdyż jako zakąska świetnie chrupią, są aromatyczne, a do tego dobrze smakują. Malutkie rybki smażone na gorącym oleju można było zamówić niemal w każdej restauracji.
Często próbowaliśmy także pizzy, która była całkiem niezła. Dobrze wypieczone ciasto, mało dodatków i smaczny sos. No i oczywiście sławetne tapas. Bary, które oferowały tradycyjne przekąski, stały niemal na każdej ulicy. Katalończycy oferowali dużo wyrobów mięsnych. U nas mało spotykane kiełbaski pokryte jadalną pleśnią czy popularne chorizo. W wielu miejscach można było także kupić pinchos w postaci nabitych na wykałaczkę kawałków różnego mięsa. No i nie mogliśmy przejść obojętnie obok jamonu, czyli surowej szynki, którą można było zobaczyć wiszącą u sufitu w wielu sklepach i lokalach. My próbowaliśmy jej z dodatkiem kawałków melona i była całkiem niezła. Ważne, by spożywać ją w postaci bardzo cieniutkich plasterków.
Jest jeszcze jedno danie, którego smaku chyba nie zapomnę... Wprawdzie nie do końca hiszpańskie, ale to tam dało mi wiele przyjemności. Oczywiście nie mogliśmy zapomnieć o zwiedzaniu Barcelony. Bardzo łatwo zwiedza się ją na własną rękę korzystając z podziemnego metra. Wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano, by zrealizować nasz napięty plan. Zwiedziliśmy Sagradę Familię, Park Gaudiego, stadion Camp Nou, nie mogliśmy przejść obojętnie obok sławnej alei La rambla. Zobaczyliśmy także okazy w oceanarium oraz spacerowaliśmy pięknymi ulicami stolicy Katalonii. Zmęczeni, przysiedliśmy w restauracji obok pomnika Kolumba (okolice portu - niestety nie pamiętam nazwy!). Piękna, widać stara knajpa z tradycjami. Specjalnością były tam makarony, zatem skusiłam się na carbonarę. Danie podał nam sam kucharz, a było ono wyśmienite. Już wiele razy próbowałam carbonary w restauracjach i jeszcze nigdy nie była tak pyszna! Prawdziwy parmezan i pyszny sos. Nie to co spotykam w w polskich restauracjach - makaron, żółty ser i "jajecznica" z szynką konserwową ;) (serio, kiedyś takie coś mi podano!).
Zapraszam wszystkich na hiszpańską przygodę! Naprawdę warto!!
I jeszcze Święto Katalonii:
Jest jeszcze jedno danie, którego smaku chyba nie zapomnę... Wprawdzie nie do końca hiszpańskie, ale to tam dało mi wiele przyjemności. Oczywiście nie mogliśmy zapomnieć o zwiedzaniu Barcelony. Bardzo łatwo zwiedza się ją na własną rękę korzystając z podziemnego metra. Wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano, by zrealizować nasz napięty plan. Zwiedziliśmy Sagradę Familię, Park Gaudiego, stadion Camp Nou, nie mogliśmy przejść obojętnie obok sławnej alei La rambla. Zobaczyliśmy także okazy w oceanarium oraz spacerowaliśmy pięknymi ulicami stolicy Katalonii. Zmęczeni, przysiedliśmy w restauracji obok pomnika Kolumba (okolice portu - niestety nie pamiętam nazwy!). Piękna, widać stara knajpa z tradycjami. Specjalnością były tam makarony, zatem skusiłam się na carbonarę. Danie podał nam sam kucharz, a było ono wyśmienite. Już wiele razy próbowałam carbonary w restauracjach i jeszcze nigdy nie była tak pyszna! Prawdziwy parmezan i pyszny sos. Nie to co spotykam w w polskich restauracjach - makaron, żółty ser i "jajecznica" z szynką konserwową ;) (serio, kiedyś takie coś mi podano!).
Zapraszam wszystkich na hiszpańską przygodę! Naprawdę warto!!
I jeszcze Święto Katalonii:
0 komentarze:
Prześlij komentarz